Jesienną porą 1945 r. wybrałem się do Gryfina Śląskiego, leżącego na zachód od Jeleniej Góry. Zamieszkali tam moi dwaj wujowie po repatriacji z rodzinnych Monasterzysk i zapraszali listownie do odwiedzenia ich.
Zamierzałem jechać przez Legnicę z wrocławskiego Dworca Głównego, jaki akurat uruchomiono. Jechałem wraz z z innymi pasażerami, w otwartych wagonach, stłoczeni w gromadki na środku, ponieważ bez przerwy siąpił deszcz, a burty wagonów były czarne od pyłu węglowego.
O zmroku pociąg dowlókł się do Legnicy, po czym, po dłuższej chwili, oznajmiono pasażerom, że dalej nie pojedziemy, gdyż w wyniku ciągłych deszczów uległ uszkodzeniu prowizoryczny most kolejowy na Kaczawie. Zmoknięty, samotnie wybrałem się do miasta, które, podobnie jak Wrocław, było doszczętnie zburzone. Znalazłem jednakże jakiś hotel, podobno jedyny ocalały w mieście, i przespałem się, wraz z pluskwami, na pluszowej kanapie.
Rano, ze swoją walizeczką, udałem się za miasto na autostradę, by skorzystać z powszechnego wówczas autostopu. Przyłączyłem się do grupki, czekających już tam amatorów jazdy do Wrocławia. Dalszą podróż do Gryfina oceniłem bowiem jako nierealną. Zabrał nas ZIS wojskowy. Pierwszy raz w życiu jechałem z prędkością ponad 100 km na godzinę, trzymając się mocno ławki, żeby nie „sfrunąć” na szosę. W połowie drogi kierowca pozbierał do swej furażerki od pasażerów pieniążki za przejazd, można było także płacić papierosami. Czerwonoarmista zagrał też z kilku pasażerami w popularne „machniom?”. Gra-zabawa polegała na tym,
że grający trzymali w dłoni, albo za plecami, jakieś dowolne, często przypadkowe rzeczy, które, na dany znak, wymieniali między sobą. W ten sposób można było wymienić się na jakiś niewiele wart drobiazg, ale można też było za kanapkę, lusterko, czy łańcuszek wygrać trofiejny zegareklub bursztynową broszkę.
Zatrzymaliśmy się daleko przed rogatkami Wrocławia, gdzie rosyjska żandarmeria wojskowa kontrolowała przejeżdżające samochody. Wożenie przygodnych cywilnych podróżnych wojskowymi samochodami było oczywiście niedozwolone, co nie przeszkadzało zresztą, że proceder ten stosowany był powszechnie.
Za kilka dni ponowiłem próbę dotarcia do Gryfina. Tym razem jechałem na dachu normalnego wagonu pasażerskiego pociągiem osobowym z Dworca Świebodzkiego. Na swej trasie pociąg przejeżdżał pod licznymi wiaduktami i mostami. Przygodny sąsiad dachowy powiedział mi, że dzień wcześniej na jednym z tych wiaduktów zabity został jakiś młody człowiek, stojący lekkomyślnie na dachu wagonu kolejowego. W Jeleniej Górze jadący dalej pasażerowie musieli przemaszerować kilka kilometrów do innego pociągu, gdyż na trasie trwała odbudowa dużego mostu kamiennego, wysadzonego wcześniej przez Niemców.
Gryfin był cały, podobnie jak Jelenia Góra, Wałbrzych, Świeradów i wszystkie miasteczka Pogórza Sudetów, które Armia Czerwona zajęła już po kapitulacji III Rzeszy. Moi wujkowie zdążyli się świetnie urządzić. Henryk, zgodnie ze swą profesją, prowadził zakład masarski, natomiast Zbyszek miał maleńki sklepik spożywczy. Tuż obok była czynna nieduża drukarnia, którą zaprezentował mi gościnny właściciel, Niemiec. Ponieważ miał on duże zapasy papieru, wpadłem na pomysł wykonania zeszytów dla mojej klasy. Kupiłem więc kilkaset arkuszy papieru kratkowanego, z jakiego, po przycięciu na format A-4,
zostało wykonanych sto dużych zeszytów. Na kolorowych okładkach kazałem wydrukować wielkimi literami napis: „I GIMNAZJUM I LICEUM WE WROCŁAWIU”. Przy składaniu czcionek, oraz pracach przy gilotynie i na linotypie, sam pomagałem właścicielowi zakładu. Zeszyty te zabrałem w walizie do Wrocławia i sprzedałem potem w kilku klasach.
Z półtoradniowego pobytu w Gryfinie zapamiętałem bardzo niewiele. Bardzo podobał mi się Rynek tego niedużego miasta, okraszony wysoką wieżą ratusza i jakimiś rzeźbami, Dom w którym mieszkał wujek Henryk stał przy bardzo stromej ulicy, a masarnia miała jedno duże okno wystawowe. Obok była drukarnia, też z podobnym oknem wystawowym. Byłem też na krótkiej wycieczce rowerowej ze Zbyszkiem, i jego żoną, zwiedzając dużą rzeczną zaporę wodną.
I oto po 67 latach otrzymałem e-mail z Opola od prof. Jarosława B., urodzonego i przebywającego w Gryfowie (zmiana nazwy Gryfina Śląskiego na Gryfów nastąpiła w 1946 r.) do czasu wyjazdu na studia na Uniwersytecie Opolskim. Po ukończeniu Wydziału Filologii Germańskiej uzyskał stopień naukowy doktora nauk humanistycznych w specjalności językoznawstwa. Po licznych stażach, jako pracownik naukowy na uniwersytetach niemieckich, pełnił funkcję zastępcy dyrektora Instytutu Filologii Germańskiej w Opolu. Równocześnie prowadzi badania związane z historią i kulturą miasta Gryfów i jego okolic, będących jego „małą ojczyzną”, a naszpikowaną perełkami kultury i architektury (pałace, zamki).
W tym celu gromadzi odpowiednie materiały historyczne, zdjęcia, dokumenty, opisy zdarzeń lub obiektów, opowieści, relacje. W tym też celu zwrócił się do mnie, z zapytaniem o dalsze szczegóły z mego pobytu w Gryfowie w 1945 r., o jakim dowiedział się przypadkowy czytając mą książkę biograficzną, zamieszczoną w Internecie.
Odpowiedziałem, że właściwie nie wiele więcej pamiętam z tego krótkiego pobytu w Gryfinie, ponad to co w książce napisałem. Jednak prof. B., po uporządkowaniu mych relacji, zamieścił je na prowadzonej przez siebie stronie „greifenberger.pl”, i prowadziliśmy w temacie korespondencję przez wiele miesięcy. W jej trakcie ja sam otrzymałem wiele tekstów, tyczących Gryfowa, oraz zdjęć miasta i okolicy. W tym naukowe opracowanie historii Wieży Ratuszowej w Gryfowie, jaka kilkakrotnie była zniszczona przez pożary, a wreszcie odbudowana w 1929 r. jako strzelista, unikalna konstrukcja żelbetowa, zdecydowanie dominująca na Rynku Miejskim.
Na internetowej stronie Gryfowa autor zamieścił też zdjęcia panoramy miasta z połowy XIX w., gdy „sztuka fotografowania” dopiero raczkowała. Na jednym ze zdjęć jest uwidoczniona, dopiero co wybudowana, linia kolejowa z dworcem - a wokół tylko pola. Wśród materiałów tuż powojennych jest także kilka plakatów ogłoszeniowych radzieckiego komendanta Gryfina Śląskiego, z czasu, gdy odwiedziłem wujostwo w mieście. W mieście było wówczas bardzo mało Polaków, przybyłych głównie ze wschodnich Kresów, prawie żadnych zniszczeń wojennych, pracowały normalnie wszystkie zakłady pracy i panował wzorowy ład i porządek.
Okazało się też zupełnie niespodzianie, że rodzice Jarosława B. pamiętają mego wujka Henryka w Gryfinie, u którego zaopatrywali się w wędliny. Otrzymałem nawet zdjęcie budynku w którym mieszkał i znajdowała się jego masarnia, obecnie jest tam sklep z kwiatami.
Powrót do poprzedniej strony