MIECZYSŁAW F. RAKOWSKI
Antyrosyjska obsesja
Artykuł publikowany był w "Trybunie" 28 i 29.08.2007


W polskiej prasie, radio i telewizjach, politycy, znawcy Rosji i dziennikarze zgodnie mówią i piszą, że stosunki polsko-rosyjskie są obecnie złe, a niektórzy twierdzą, że nawet najgorsze z możliwych. Takie zbyt ogólnikowe konstatacje, nie wyjaśniają w istocie rzeczywistego stanu rzeczy. Jeśli np. przyjmiemy słuszne założenie, że nieodłączną częścią każdych dwustronnych stosunków jest współpraca gospodarcza, to nie jest aż tak źle. W ubiegłym roku nasz eksport do Rosji miał wartość ok. 2,85 mld USD i w porównaniu z 2003 r. był o 88 proc. wyższy. Marek Ociepka, radca-minister, kierownik Wydziału Ekonomiczno-Handlowego naszej ambasady w Moskwie, z dużą dozą optymizmu ocenia perspektywy polskiej obecności handlowej na terenie Federacji Rosyjskiej. Przypomina, że Rosja zajmuje ok. 14 proc. powierzchni kuli ziemskiej, na jej terytorium znajduje się bez mała połowa wszystkich zasobów surowcowych świata (ok. 40. proc.), a ludność wynosi ok. 2,5 proc. wszystkich mieszkańców naszej planety. Zwraca też uwagę, że od 6 lat kraj ten bardzo dynamicznie rozwija się (w 2003 r. PKB zwiększyło się o 7,3 proc., w 2004 r. o 7,1 procent).
Przy nieznacznym spowolnieniu, tendencja wzrostowa utrzymuje się i w Rosji od lat rośnie nadwyżka budżetowa, przekraczająca obecnie 5-6 proc. PKB, a rezerwy walutowe sięgają 140 mld USD. Czerpiąc dochody z wysokich cen ropy, utworzono fundusz stabilizacyjny, na który składają się środki pochodzące z eksportu surowców. Ociepka przypomina, że Rosja stwarza kapitałowi zagranicznemu coraz lepsze warunki inwestowania, a dotychczasowa wartość ulokowanych przez różne przedsiębiorstwa środków wynosi ok. 90 mld dolarów. Dane te pokazują, że współpraca z Federacją Rosyjską przynosi bardzo wymierne korzyści. Zachodnie koncerny i firmy od dawna o tym wiedzą i na wyprzódki starają się wejść na prawie 145-milionowy rynek konsumentów, dysponujących coraz większą siłą nabywczą. Prawie dwie trzecie szybko rosnącego popytu wewnętrznego Rosji pokrywają dostawy towarów pochodzenia zagranicznego. Dzieje się tak, ponieważ krajowa produkcja jest jakościowo gorsza, a rosyjscy klienci mają coraz większe wymagania. Radca zwraca też uwagę na duże możliwości w sektorze usług, bowiem dzisiejsza Rosja jest wielkim placem budowy. Powstają tu najwyższe na świecie wieżowce i największe centra handlowe (podobnie jest w Chinach - MFR). Prawdziwy rozkwit przeżywa budownictwo mieszkaniowe. W Rosji buduje się ok. 40 mln m2 powierzchni mieszkalnej rocznie, a potrzeby i plany na najbliższe lata mówią o wybudowaniu około 1,5 mld m2, tyle że rosyjskie firmy nie są w stanie tego dokonać.
Otwierają się zatem duże możliwości przed firmami zagranicznymi, w tym polskimi przedsiębiorstwami budowlanymi. Ociepka dodaje, że Polska "przez Rosję może również wchodzić na niektóre rynki wschodnie państw byłego Związku Radzieckiego, z którymi Moskwę nadal łączą dobre stosunki gospodarcze. Rosja utrzymuje z nimi bezcłową wymianę towarową, a to jest dodatkowo ok. 100 mln nabywców. Mam na myśli np. Uzbekistan, Tadżykistan, a także Ukrainę i Białoruś, kraje tworzące wspólną przestrzeń gospodarczą".
Tyle informacji o współczesnej Rosji, zaczerpniętej z wywiadu z Markiem Ociepką, który przeprowadziła red. Krystyna Szelestowska ("Trybuna", 16.08.br.). Uważałem za konieczne powołanie się na obserwacje fachowca, który od kilkunastu lat pracuje na tym rynku, ponieważ nasze "orły" polityczne i pomniejsze dziennikarskie ptactwo drapieżne, z niezrozumiałych dla "chodzącego po ziemi" człowieka powodów, bagatelizują - gorzej! - w ogóle pomijają gospodarczy aspekt stosunków między naszymi krajami i z wyższością patrzą na zachodzące za wschodnią miedzą zmiany. Jedni i drudzy czują się powołani do wyższych celów, o których za chwilę.
Z prasy i mediów elektronicznych Polak nie dowie się, jaka naprawdę jest współczesna Rosja. Przyjęło się mówić i pisać o niej w jak najczarniejszych barwach, z nietrudną do zauważenia, przepojoną poczuciem wyższości satysfakcją. W pierwszych latach po rozpadzie ZSRR informowano o niej jako o kraju, w którym złodziej złodzieja złodziejem pogania, pisano o zastraszającej biedzie, zacofaniu, o rozpadzie i degrengoladzie do niedawna potężnego państwa; słowem - o powszechnym bardaku. Z upływem lat, trochę spuszczono z tonu, ale nadal próżno szukać relacji o pozytywnych stronach rosyjskiej rzeczywistości. Tam, bo to przecież "dzicz", musi być dno. Niech za ilustrację posłuży tekst Witolda Gadomskiego, który polemizując z Romanem Giertychem ("Gazeta Wyborcza", "Giertych chce, żeby było jak w Rosji") pisał: "W polityce Putina podoba mu się wszystko i chce postępować podobnie: wsadzać do więzienia oligarchów, zabierać im majątki, kontrolować urzędników, by nie kradli (...)". Zaś stawiając pytanie, "czy polityka Putina rozwiązała choć jeden problem Rosji?" odpowiada, że "oczywiście nie". Prezydent - pisze dalej - wsadza do więzienia nieposłusznych oligarchów, przy okazji zlikwidował niezależne od rządu media, które przedtem należały do biznesmenów. To prawda, zauważa dalej, że większość z nich wzbogaciła się "w sposób mało szlachetny" (złodziejski, panie redaktorze - MFR), ale - jego zdaniem - stanowili przeciwwagę dla KGB-istów, którzy są zapleczem prezydenta. Tak w "Gazecie Wyborczej" widzi współczesną Rosję autorytet ekonomiczny neoliberałów.
W naszych środkach przekazu prezydent wielkiego kraju, z którym podobno chcemy utrzymywać dobrosąsiedzkie stosunki, jest obiektem niewybrednych ataków, kpin i zwykłego chamstwa. Przedstawia się go jako dyktatora, kagiebesznika niewiele różniącego się od Stalina. Polski polityk, zapewne minister w przyszłym rządzie, pisze, że "Pan na Kremlu" postrzega świat w kategoriach spisku i obarcza "wrogów wewnętrznych i zewnętrznych winą za niepowodzenia gospodarcze". O jakich niepowodzeniach tu mowa? Niemal każdego dnia sączy się w umysły Polaków niechęć do Rosji. Nasi stratedzy wmawiają i straszą, że pod kierownictwem Putina zmierza ona równym krokiem do odzyskania imperialnej pozycji. Żaden z przywódców europejskich nie jest tak postponowany, jak Władimir Putin, może z wyjątkiem prezydenta Białorusi, Aleksandra Łukaszenki. Ostatnio ulubionym tematem niektórych "znawców" Rosji jest przeciwstawianie Putina rosyjskiemu społeczeństwu. Prezydent FR świadomie psuje stosunki z Polską, ponieważ Kreml nie może żyć bez wroga, zaś zwykli Rosjanie szeroko otwierają przed nami serca i darzą nas sympatią. "Rozjuszony Kreml, przyjaźni Rosjanie", informuje Wacław Radziwinowicz ("Gazeta Wyborcza", 20-21.08.br.)
W tekstach publikowanych w poważnych dziennikach, tygodnikach, w wypowiedziach ekspertów, karmiących swoimi "mądrościami" czytelników i słuchaczy, nietrudno uchwycić ton wyższości i pyszałkowatość Lechitów wobec Rosjan. Gdzie im tam, rabom, do nas, polskich panów, stuprocentowych demokratów! Porażające jest demonstrowane przekonanie, że oni i tylko oni wiedzą, jak współczesna Rosja powinna rządzić się i budować demokratyczne stosunki. Może Putin powinien tych majstrów od pióra i żywego słowa (ze szczególnym uwzględnieniem uczonych z Ośrodka Studiów Wschodnich, których można ustawić w pierwszym rzędzie rusofobów), oraz choćby kilku politycznych "orłów" zaprosić do Moskwy i uczynić z nich trust mózgów, wspomagający jego "nieudolnych", przepojonych duchem KGB doradców?
Za wysoce niekorzystne dla Polski uznać też trzeba strofowanie Rosjan i Putina przez naszych polityków i wysokich urzędników państwowych. Nie ustrzegł się tej maniery również nasz minister spraw zagranicznych, który widocznie lubi występować w roli komentatora dziennikarskiego. Odnosi się wrażenie, że w polityce wschodniej zatracono to, co można nazwać instynktem państwowym. Jest to ten fragment polskiej polityki zagranicznej, w którym przestały obowiązywać zasady powszechnie przestrzegane w stosunkach międzynarodowych. Każdy mówi co chce, oczywiście zawsze z dodatkiem, że ma na względzie interes Polski. Jakże by inaczej! Nie można jednak nie zapytać: czy ta radosna twórczość jest dla Polski korzystna? Wydaje się, że nie. Z kilku powodów, ale pozostańmy przy dwóch. Po pierwsze, umacnia antypolskie nastawienie (polskije pany!), spychając na margines wcale duże, wpływowe środowiska w Rosji, które od wieków w traktowały Polaków jako przyjaciół. Po drugie, szkodzi naszej pozycji w Unii Europejskiej, która oczekiwała, że chociażby z powodu wielowiekowego sąsiedztwa z potężnym wschodnim sąsiadem, wystąpimy w roli wiarygodnego znawcy Rosji i stworzymy naturalny pomost między UE i nią. W Brukseli, i w innych europejskich stolicach istnieje opinia, że Polacy są chorobliwie uprzedzeni do Rosji, a zatem nasze poglądy i oceny są dalece nieobiektywne. Może jest to błędne przekonanie? Spójrzmy zatem na kilka faktów, które w ostatnich latach rzutowały na stan stosunków polsko-rosyjskich. Ochoczo podchwycone przez media, żyły wzmocnione ich siłą oddziaływania, ale tak naprawdę były przez piętnaście lat podsycane zarówno przez prawicowe, jak lewicowe rządy.
Pierwszy, to latami trwająca publiczna debata o bezpieczeństwie energetycznym, co wiązało się z poprowadzeniem przez nasz kraj drugiej nitki gazociągu. Dyskusję, rozpoczętą jeszcze przez awuesowski rząd Jerzego Buzka, twórczo kontynuował centrolewicowy rząd Leszka Millera. Ton nadawali jej krzykacze, którzy ile sił w płucach wygłaszali jeremiady, że Rosja może wykorzystać gazociąg do wywierania skutecznego nacisku na Polskę i w każdej chwili, kierując się imperialnymi celami, będzie mogła zakręci kurek, a w ogóle, to Rosji nie można, a nawet nie wolno ufać. Taki był zasadniczy wydźwięk wypowiedzi polityków, podważających wiarygodność wschodniego partnera. Nawet światłowód, który miał być położony obok rury, uznano za zagrożenie bezpieczeństwa Polski, ponieważ mógłby służyć celom szpiegowskim. Jeśli jakiś polityk przypuszczał, że w Moskwie wszyscy ogłuchli i ten prawdziwy festiwal podejrzeń i insynuacji na nikim nie wywarł wrażenia, to znaczy, że prawie sięgnął poziomu politycznego debilizmu.
Oczywiste, że Rosjanie uznali, że Polaków się nie przekona i szkoda na to czasu, toteż podpisali z rządem RFN projekt położenia rury na dnie Bałtyku. W Warszawie natychmiast podniósł się krzyk, że za naszymi plecami ubito intratny interes. Niektórzy domorośli myśliciele dopatrzyli się w tej umowie historycznych analogii: oto znów znaleźliśmy się w kleszczach potężniejszych sąsiadów. To, że przeszło nam koło nosa kilkanaście milionów dolarów za tranzyt przez nasze terytorium, to oczywiście drobiazg i nawet nie warto namawiać do zastanowienia się, czy nieustanne wysuwanie podejrzeń wobec Rosji przynosi nam wymierne korzyści. Ciekawe, jak zachowaliby się pragmatyczni, ale i mądrzy Czesi w podobnej sytuacji? Czy propozycja podpisania wieloletniej umowy wywołałaby u nich dreszcz przerażenia przed śmiertelnym uściskiem rosyjskiego niedźwiedzia? Trafnie zauważył Krzysztof Pilawski, publicysta "Trybuny": "Uwielbiamy drażnić wschodnich sąsiadów, a gdy ci oddają pięknym za nadobne, stajemy się niewinną ofiarą. To zachowanie graniczy wręcz z masochizmem".
Na marginesie: okazuje się, że na kanclerza Gerharda Schrödera w Warszawie też już kręci się pańskim nosem. Antoni Podolski, którego analizy zawsze czytam z zainteresowaniem, w artykule pt. "Co obiecuje Merkel" ("Gazeta Wyborcza", 19.08.br.), po stwierdzeniu, że "Warszawa oczekuje wsparcia Unii Europejskiej i swoich partnerów, a więc także Niemiec, w kwestii represji reżymu białoruskiego wobec mniejszości polskiej, jak i planowanego (podkr. moje - MFR) bicia obywateli polskich w Moskwie", zajął się stosunkami polsko-niemieckimi. Stwierdził, że "dodatkowo od kilku lat Polska czuje się lekceważona i ignorowana przez politykę wschodnią socjaldemokratycznego rządu Gerharda Schrödera. Szczególne zaniepokojenie budziły nie tylko osobiste, bliskie stosunki kanclerza Schrödera z prezydentem Władimirem Putinem, ale też idąca za tym współpraca polityczna obu państwa - czy to w sprawie Iraku, czy w tak istotnej sprawie dostaw surowców strategicznych z Rosji. Niemcy nie tylko nie wspierali polskich dążeń dywersyfikacyjnych, ale, co gorsza, zadali polskiej polityce energetycznej swoisty cios w plecy" (podkr. moje - MFR). A to niewdzięcznicy! Technokrata Schröder, kontynuował swój wywód Podolski, traktował nas tak, jak "prezes wielkiej korporacji traktuje mniej ważnych kooperantów - obcesowo i z niecierpliwością. Nie zadawał sobie trudu, by udawać, że wsłuchuje się w nasze wątpliwości i rozważa nasze obawy wobec neomocarstwowej polityki rosyjskiej.
Dla Polski to, iż Gazprom i inne kluczowe firmy rosyjskie pozostają pod kontrolą Kremla, dowodzi, że są one narzędziem nieprzyjaznej wobec Polski polityki Rosji. Tymczasem dla obecnego niemieckiego rządu i biznesu oznacza to ułatwienie w załatwianiu interesów w trakcie licznych spotkań Schrödera z Putinem". Jak widać, niebłahe są pretensje do niemieckiego kanclerza, który, nieprzymuszony, popierał nasze starania o członkostwo w Unii Europejskiej. I jeszcze jeden "drobiazg". Gdy w 60. rocznicę powstania warszawskiego, jako pierwszy kanclerz RFN oddał hołd na Cmentarzu Wolskim prochom ludności cywilnej poległej w powstaniu, powitał go transparent "Heil Schröder". Nikt z polskich polityków nie zareagował na ten chamski, "przyjazny gest".
W Moskwie zapewne nie zapomniano też, jak w Warszawie szaleli politycy, różni eksperci od polityki wschodniej oraz dziennikarze, gdy Putin zaprosił prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i kombatanta, gen. Wojciecha Jaruzelskiego do udziału w uroczystościach związanych z 60. rocznicą zakończenia 2. wojny światowej w Europie. Dla narodu, który utracił około 10 milionów żołnierzy (w tym 3-4 mln zabitych jeńców, głównie zagłodzonych) i kilkanaście milionów ludności cywilnej, jest to dzień święty. Przypomnijmy: na frontach 2. wojny światowej Niemcy straciły 3,5 mln żołnierzy, USA - 405 tysięcy, z tego większość w wojnie na Pacyfiku, Wielka Brytania 375 tys., Francja - 213 tysięcy.
Jak zareagowała na to zaproszenie Warszawa? Zaczęło się od publicznej dyskusji, czy prezydent RP powinien je przyjąć, czy też pokazać Putinowi osławiony gest Kozakiewicza. Notabene, nasz sportowiec pokazał go właśnie w Moskwie, i kilku czołowych polityków prawicy uważało, że Kwaśniewski powinien go powtórzyć. Wtórować im zaczęli dziennikarze uważający się za znawców Rosji. Były także inne opinie. Ostatecznie może pojechać, ale pod warunkiem, że korzystając z okazji przedstawi Putinowi rejestr krzywd i zbrodni, których doświadczył naród polski od zbrodniczego systemu radzieckiego. Musi przypomnieć najazd Armii Czerwonej na Polskę 17 września 1939 roku, pakt Ribbentrop-Mołotow, zbrodnię katyńską; musi powiedzieć, że Polacy wyzwolenie przez Armię Czerwoną uważają za początek nowej okupacji itd. Nie żądano, by przypomniał o 600 tysiącach czerwonoarmistów, których prochy spoczywają w polskiej ziemi i oddał im honory, ani że to Stalin w Poczdamie wymusił zgodę zachodnich aliantów na wytyczenie zachodniej granicy Polski na linii Odry i Nysy Łużyckiej (zostawmy na boku intencje, jakimi się kierował); nie proszono, żeby przypomniał o polskiej armii ze wschodu, która w sile 400 tys. żołnierzy, u boku Armii Czerwonej doszła do Berlina. Nic z tych rzeczy. Miał wystawić rachunek za krzywdy i zbrodnie. Koniec, kropka.
W Moskwie nie rządzą ani ślepi, ani głusi, ani durnie. Znali tę listę pretensji i odpowiednio zareagowali. Kwaśniewskiemu wyznaczono miejsce w trzecim rzędzie na trybunie honorowej. Rozległ się krzyk, że to zamierzony afront. Zapewne tak, ale pamiętajmy, że w minionym piętnastoleciu Rosjanie w dużych dawkach łykali afronty od Polaków, począwszy od demontażu pomnika marszałka Koniewa, który w 1945 roku uratował Kraków od obrócenia królewskiego grodu w kupę gruzów. Weźcie sobie waszego bohatera, postanowili krakowscy rajcy i odesłali pomnik do Rosji. I tak szczęście, że nie oddali go na złom.
Ale wróćmy na plac Czerwony w dniu 9 maja br. Przez prasę przetoczyła się fala oburzenia. Pomijając niewybredne naigrawanie się z przebiegu uroczystości, gniewem zapłonęli zarówno politycy, żurnaliści, jak i dyżurni historycy. Putin nie raczył wspomnieć o udziale czterystutysięcznej armii polskiej, która wspólnie z Armią Czerwoną dobiła hitlerowską bestię. Oburzenie to nieszczere, by nie powiedzieć - cyniczne. Przecież przez wszystkie lata po 1989 r., świadomie lekceważono czyn zbrojny 1. i 2. Armii WP. Ba, żołnierzy tej formacji, byłych łagierników, ludzi z masowych wywózek, nazwano "polskojęzycznym wojskiem". Świadomie zacierano ślady ich walki i oto nagle stali się godni pamięci i szacunku. Ten nagły przypływ pamięci historycznej trwał krótką chwilę; potrzebny był do instrumentalnego wykorzystania w płaskiej grze politycznej.
A jak oburzano się na gen. Jaruzelskiego, że przyjął zaproszenie! Nie dość, że nie powinien w ogóle pojechać do Moskwy, to jeszcze dopuścił się straszliwej zbrodni, bo przyjął z rąk Putina order, jak zaszczekał jakiś dziennikarski chart. Order! Medal, którego wybito 3 miliony sztuk, a otrzymał go każdy żyjący jeszcze uczestnik Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. W Polsce otrzymało go 3 tysiące kombatantów. Ledwo ucichła słowna wojna z Putinem, a już w polu widzenia dziennikarskiej braci pojawił się nowy żer. Aleksander Kwaśniewski nie został zaproszony na obchody 750. rocznicy założenia Królewca, czyli Kaliningradu, a Jacques Chirac i Gerhard Schröder uświetnili tę uroczystość. Putin, mówiono, dopuścił się afrontu wobec głowy naszego państwa. Oliwy do ognia dolał jeden z doradców Putina stwierdzeniem, że na obchody zaproszono tylko przyjaciół (!). Podzielam opinię, że był to afront zamierzony. Jednak obserwując działalność i zachowania prezydenta Federacji Rosyjskiej dochodzę do wniosku, że jest to zbyt wytrawny polityk, by reagować pod wpływem emocji. Nie sądzę też, by można mu było przykleić etykietkę polakożercy. Odrzucam również przypuszczenie, że jego publiczna reakcja na pobicie kilku dzieci dyplomatów rosyjskich przez warszawskich chuliganów była spontaniczna, spowodowana gniewem, że coś takiego miało miejsce. Był to zapewne przemyślany krok, ilustrujący stosunek ekipy rosyjskiego prezydenta do obecnych elit politycznych Polski.
Jakby nie deklarowano, że wolna Rzeczpospolita niczego bardziej nie pragnie, jak tylko wzorowych, przyjaznych stosunków z Rosją, istniejąca rzeczywistość temu przeczy. Zasadne są pytania prof. Bronisława Łagowskiego, zadane w felietonie "Samozatrucie Polski", ("Przegląd", 21.08.br.): "Kto zgadnie, jakie cele przyświecają polskiej polityce w stosunkach z Rosją? Co Polacy chcą osiągnąć, imitując religię Holocaustu swoją religią Katynia? Mieliśmy prawo domagać się, aby w Moskwie przyznano, kto był sprawcą tej zbrodni wojennej, i to oczekiwanie zostało spełnione. Mieliśmy obowiązek wzniesienia cmentarza-pomnika i Rosjanie nam to ułatwili. Prezydent Rosji w geście bardzo emocjonalnym przeprosił Polaków, choć nie miał powodu tego czynić w imieniu Rosjan, bo wśród tych, którzy rzeczywiście postanowili zbrodnię (nie mówię o marionetkach, które podpisały) Rosjanin był jeden, a pozostali to Gruzin, Ormianin, Żyd, wreszcie postać niewiadomej narodowości, mógł być Polak, gdyby dłużej żył. Polacy oczekiwali, że Rosjanie przeprowadzą śledztwo i oni śledztwo przeprowadzili. Potwierdziło ono znany fakt. Wtedy okazali oburzenie, że zbrodnia wojenna nie została nazwana ludobójstwem, nie licząc się z powszechnie na świecie przyjętym znaczeniem kategorii ludobójstwa. Polska wszczęła swoje śledztwo i przez następne lat kilkanaście Katyń będzie służył cynicznym politykom do wychowywania następnego pokolenia w duchu nienawiści do Rosji. Po co? W jakim celu?
Jeżeli po to, aby prawda zwyciężyła, to dlaczego prawda o 100 tysiącach ofiar dzikiej rzezi, jaką ukraińscy faszyści urządzili Polakom na Wołyniu i w Galicji Wschodniej jest wyciszana i pomniejszana? Zestawienie tych dwóch prawd, z których jedna jest podniesiona do wysokości religii narodowej, a druga pomniejszana do wymiarów wypaczenia słusznych dążeń niepodległościowych dzisiejszego "strategicznego" partnera, rzekomego sojusznika pokazuje, jak niebywale cyniczna, moralnie nędzna jest polityka polska". W innym felietonie na temat polityki Polski wobec wschodniego sąsiada, a ocenia ją jako antyrosyjską, prof. Łagowski pisze, że "rusofobia przybiera takie natężenie, że obserwator nieznający polskiej nieodpowiedzialności może pomyśleć, że polska armia lada dzień wyruszy przeciw Rosji, zmiatając reżym Łukaszenki i wioząc w taborach Samozwańca Anty-Putina". Wątpię, żeby nasze "orły" podjęły polemikę z autorem, który ma odwagę nazywania po imieniu wieloletniej praktyki układania sobie przez Polaków stosunków z Rosją.
W minionych kilku tygodniach temperatura politycznego, sarmackiego najazdu na Rosję Putina niebezpiecznie podniosła się, w związku z pobiciem kilku Polaków w Moskwie, w tym dyplomaty i dziennikarza. Niektórzy politycy oświadczali, że "z Rosją trzeba twardo", dziennikarze płonęli oburzeniem na "bestialskie pobicie Polaków". Zapewne nie były to przypadkowe napaści, choć w rosyjskiej metropolii napady na cudzoziemców mają miejsce każdego dnia, rocznie około 8 tysięcy. Nie zapominajmy, że Moskwa to 14-milionowe miasto. Jeśli założymy, że komuś zależało na sianiu niezgody między władzami Polski i Rosji, a chyba tak było, to nie można uchylić się od pytania, jak powinien zareagować polski rząd na te przykre zdarzenia. Można je było uznać za skandaliczne albo, bynajmniej nie bagatelizując ich, nie rozdymać do apokaliptycznych wymiarów i nie wzniecać w społeczeństwie wrogich nastrojów.
Wszechwładne media, które zasmakowały w prowadzeniu polityki zagranicznej według własnego widzimisię, postawiły na wzbudzanie rusofobii. Obok krzyku "Biją naszych!", na pal dezaprobaty wbito prezydenta RP i rząd za brak natychmiastowej, ostrej reakcji. Prezydentowi i premierowi zarzucono, że stanowczo za łagodnie reagują na pobicie trzech Polaków ("Kwaśniewski siedzi w Juracie, Belka byczy się na urlopie" - "Fakt") i zbyt późno prezydent zabrał głos w tej sprawie. W publicznej telewizji mówiono, że "nareszcie" przerwał milczenie. Motyw "siedzenia w Juracie" przewijał się kilka dni. Groteskowy to zarzut. Przecież każdy, kto ma choć trochę oleju w głowie wie, że dziś środki łączności pozwalają prezydentowi, gdziekolwiek jest, na podejmowanie decyzji zarówno w sprawach mało znaczących, jak i bardzo ważnych. Czyżby ci, którzy mieli mu za złe, że siedzi w Juracie, każdego dnia stają przed bramą Pałacu Prezydenckiego i czują się osamotnieni, jak te owieczki, które baca zgubił po drodze na hale, dopóki nie ujrzą już siwizną przyprószonej głowy prezydenta? Ale to w końcu niepoważna sprawa.
Natomiast chciałoby się usłyszeć, na jakie stanowcze i twarde kroki prezydent powinien się, zdaniem jego wielu krytyków, zdobyć? Może powinien pójść śladem Putina i natychmiast złożyć publiczne oświadczenie? A może spowodować odwołanie ambasadora albo wezwać naszych biznesmenów do wycofania się z prowadzenia interesów na rynku rosyjskim? Powiedzcie, panowie, ale konkretnie, na czym ma polegać twarda polityka wobec Rosji, oczywiście po chłodnej kalkulacji, kto kogo bardziej potrzebuje: Rosja Polski, czy Polska Rosji. Moim zdaniem, prezydent Kwaśniewski dobrze postąpił, kładąc główny akcent na dialog z Rosją i Białorusią. Nawet najbardziej stanowcza retoryka byłaby żenującym widowiskiem, które nie przystoi głowie państwa. Żadnego państwa.
W polityce wschodniej, takiej, jaka dziś jest realizowana, od kilku miesięcy żywy jest nowy wątek - Unia Europejska. Życzeniem Warszawy jest, żeby Unia nie tylko akceptowała naszą politykę wobec Rosji i Białorusi, ale też się z nią w pełni utożsamiała. Mało tego! Powinna traktować Warszawę jako wyrocznię w sprawach polityki wobec Rosji. Przede wszystkim trzeba przekonać Europę, że tak jak kiedyś Polska była uważana za "przedmurze chrześcijaństwa", teraz ma obowiązek być heroldem demokracji na bezkresnych obszarach eurazjatyckiego kolosa i byłych republik radzieckich (z wyłączeniem Łotwy, Estonii i Litwy), które w różnym stopniu są dla Moskwy bliską zagranicą. Wszędzie tam Polska powinna być obecna w roli świeckich misjonarzy. Przyczółek w tej misji już zdobyliśmy. Pamiętamy przecież ciągnący na Ukrainę długi zastęp polskich polityków w pomarańczowych szalikach. Że nie były to wycieczki turystyczne do kraju "strategicznego partnera", lecz peregrynacje o czytelnym, antyrosyjskim wydźwięku, to było aż nadto widoczne. Kropkę nad "i" postawił prezydent RP, który w rozmowie z red. Janiną Paradowską przedstawił taki oto pogląd, że lepsza jest Rosja bez Ukrainy niż z nią. Warunek wstępny - zacząć trzeba od pracy wychowawczej z najważniejszymi państwami UE, tj. Francją i Niemcami.
W wywiadzie udzielonym "Przeglądowi", eurodeputowany, socjaldemokrata od Marka Borowskiego, Dariusz Rosati mówił, że musimy cierpliwie pracować z Francuzami i Niemcami mówiąc im: popatrzcie na Czeczenię, na Chodorkowskiego, na zmiany w konstytucji, na ograniczanie wolności mediów i krępowanie demokracji, a więc na sumę faktów, które, jeśli dotrą do świadomości społeczeństw zachodnich, zmienią czołobitny stosunek UE do Rosji. Wtóruje mu ambasador RP w Moskwie, który publicznie mówi, że "cała nasza energia winna być skierowana na długofalową dydaktykę w stosunku do krajów UE". Nie mówiłby tak, gdyby nie wiedział, że podobnie myślą w centrali. Zdaniem Rosatiego, skutki pracy ze starymi, wypływowi członkami UE - Francją i Niemcami - już są widoczne. Twierdzi, że po wstąpieniu Polski do UE, "zwłaszcza po doświadczeniu z Ukrainą, ma znacznie większy wpływ na decyzje Unii - w ogóle Zachodu - niż do tej pory" i w związku z tym Kreml przyjął strategię osłabiania wpływu Warszawy na decyzje Paryża, Berlina, Brukseli i Waszyngtonu. Według niego, ""pomarańczowa rewolucja" otworzyła im (tj. Rosji) oczy, że UE pod wpływem Polski może dokonać zasadniczej zmiany w ich bliskim sąsiedztwie, sprzecznej z ich intencjami".
Bronisław Komorowski w artykule pt. "Putin potrzebuje Łukaszenki" ("Gazeta Wyborcza", 16.08.br.) prześcignął Rosatiego, stwierdzając, że "Unia przy naszym decydującym udziale zaangażowała swój autorytet w popieranie wolnościowych i demokratycznych dążeń narodów Europy Wschodniej i bez względu na własne problemy nie rezygnuje już z tego poparcia". Publicysta "Rzeczpospolitej", Sławomir Popowski wśród zaleceń, jakimi powinna kierować się polityka polska wobec Rosji, wymienia m.in.: "ważniejsza od Moskwy jest również Bruksela i tu powinniśmy szukać wsparcia dla naszej polityki, przekonując unijnych parterów, że działania na rzecz umocnienia suwerenności i demokracji u naszych wschodnich sąsiadów są - w dłuższej perspektywie - inwestycją w przyszłość i bezpieczeństwo Europy".
Co się tyczy wpływu na politykę wymienionych przez Rosatiego stolic wobec Rosji, to mamy do czynienia z klasycznym przykładem megalomanii. Przywódcy, nie tylko w tych stolicach, wiedzą, że iluzją byłoby wyobrażanie sobie, iż w obliczu zagrożeń, jakie pojawiły się na progu 21. wieku (międzynarodowy terroryzm, islamski fundamentalizm), budowę bezpieczeństwa międzynarodowego można prowadzić i zakończyć z pominięciem Rosji. Dla wiodących państw Europy Zachodniej, daleko ważniejszą od wyobrażeń warszawskich polityków o swej misji dziejowej na Wschodzie i przekonanych, że Historia wyznaczyła im zaprowadzenie na wschód od Bugu hen, aż do Władywostoku, prawdziwej demokracji, jest kwestia bezpieczeństwa oraz tworzenia warunków, zapewniających korzystanie z rosyjskich zasobów surowcowych. Każdy, kto ma choć trochę oleju w głowie, wie przecież, że jest to dla gospodarki europejskiej sprawa najważniejsza. Musi też znać prawdę wręcz banalną, że Bliski Wschód z posiadanymi zasobami ropy, jest tym rejonem świata, który jako żywo nie wysyła przekonujących sygnałów, iż w dającej się przewidzieć przyszłości nastąpi tam stabilizacja.
W stolicach Europy Zachodniej tęgie głowy planują przyszłość mierząc ją dekadami, wolni od myślenia życzeniowego i emocji. W Warszawie jest inaczej. Tu przeszłość jest ważniejsza od teraźniejszości i przyszłości. Taka jest też nasza polityka wobec Rosji. Kształtuje się na cmentarzach. Z mogił czerpiemy swą siłę i przekonanie, że Rosja jest odwiecznym wrogiem Polski. W niezliczonej liczbie publikacji to przekonanie jest widoczne gołym okiem. Zmienia się świat, Europa wierzy, że można zbudować trwałe struktury, zapewniające pokój i harmonię, że wrogie przez wieki narody, np. Francuzi i Niemcy, mogą żyć w przyjaźni; a my wciąż swoje: Rosji nie można zaufać, w rosyjskiej elicie politycznej górę od stuleci biorą wrogie Polsce orientacje itp. Czy to ma być to wiano, które wnosimy do jednoczącej się Europy? Kto dziś w Europie zainteresowany jest napięciami między Polską i Rosją?
Z góry można przewidzieć reakcje polskie na zarzut, że to Rosja potrzebuje wroga, a nie my. To przecież ona prowadzi, względnie sprzyja, antypolskim poczynaniom. Warszawa jest ożywiona wolą posiadania dobrych stosunków z Federacją, ale tam takiej woli nie ma! Ot i cała prawda. Tam diabły, tu anioły. Tu szczere deklaracje o niezłomnej woli utrzymywania dobrych stosunków z Rosją, tam - nieszczere. Jak to się ma do myśli przewodniej, wyrażanej w setkach publikacji prasowych, w opracowaniach książkowych i wypowiedziach wielu polityków, głównie z prawej strony sceny politycznej, że Rosji nie można ufać, że stanowi potencjalne zagrożenie, bo przecież Putin powraca do tradycji imperialnych i stara się realizować wizję Rosji odzyskującej pozycję światowej potęgi? Jak to się ma do nierzadko pojawiającego się poglądu, że przeznaczeniem Polski jest cywilizowanie Rosji i skuteczne działania, blokujące jej imperialne ciągoty? Mocą swego miejsca w świecie, o czym pisałem na wstępie, Rosja, ktokolwiek by w niej nie sprawował władzy, będzie dążyć do unowocześnienia państwa, oparcia gospodarki na zasadach korzystnych dla niej i z całą pewnością do zajęcia jednego z pierwszych miejsc wśród czołowych państwa świata. Jest to proces nieuchronny. Czy Polska może go powstrzymać, jak chce cytowany eurodeputowany, szambrując w kancelariach najbardziej wpływowych rządów zachodnich? Po trzykroć nie. Rosja dyktatu nie przyjmie.
Rację ma Antoni Podolski, który w cytowanym artykule pisze: "Jeśli jednak nasza pozycja będzie słaba, jeśli sami nie będziemy umieli rozwiązywać naszych problemów z sąsiadami za Bugiem, jeśli płaczliwie będziemy szukać pomocy na Zachodzie w każdej sprawie, to nie oczekujmy traktowania nas jako równorzędnego partnera, lecz jedynie jako protegowanego. Niemcy nie zdywersyfikują naszych dostaw surowców energetycznych, nie ochronią naszej mniejszości ani dyplomatów na Wschodzie, a UE nie zajmie stanowiska w kwestii spornej, zanim tego nie uczyni polski premier czy prezydent". Niestety, ta oczywista prawda, o której przypomina publicysta, nie leży u podstaw naszej polityki wschodniej. Polscy politycy, dziennikarze, "znawcy" Rosji, są nie tylko naznaczeni piętnem misyjnego posłannictwa, ale także chyba nieuleczalną skłonnością do obracania się w świecie mitów, które w naszej historii z lubością są powtarzane. Jednym z nich jest straszenie trwałym zewnętrznym zagrożeniem.
W okresie międzywojennym popularna była teoria dwóch wrogów, która - jak wiadomo - sprawdziła się we wrześniu 1939 roku. Dziś, w całkowicie zmienionej sytuacji światowej (rozpad ZSRR i upadek radzieckiego komunizmu), niebezpiecznie zbliżamy się do odbudowy wizji Polski - samotnej wyspy, otoczonej tradycyjnie niechętnymi czy wręcz wrogimi państwami. Upadł Związek Radziecki, Rosja demokratycznie przekształca się, powstał tam system wielopartyjny, w odróżnieniu od ZSRR i USA. Rosja nie ma poza swoimi granicami baz wojskowych, z wyjątkiem Abchazji (3 tys. żołnierzy) i Tadżykistanu (wg umowy, ma tam stacjonować ok. 5-6 tys. żołnierzy), współpracuje z NATO i Unią Europejską, wychodzi z głębokiej zapaści gospodarczej i społeczno-politycznej, a nad Wisłą trwa podniecanie się narastającą groźbą i wrogością wobec Polski, jaką niesie ze sobą "nowe" imperium. Do czego zmierza taka polityka wschodnia? Czyżby ci, którzy ostrzegają nie tylko społeczeństwo polskie, ale Europę, przed Rosją Władimira Putina, uważali, że to jest ta właściwa droga do spokojnej granicy wschodniej i do budowy w Europie opartych na zaufaniu i pokojowej współpracy stosunków między państwami i narodami?
Istota stosunków polsko-rosyjskich polega przede wszystkim na tym, że po upadku ZSRR elity rządzące Polską po 1989 roku, dalekie były od wyciągnięcia ręki do zgody i pojednania. Przecież niemało było w naszej sąsiedzkiej historii ważnych, wspólnych przeżyć i doświadczeń - pozytywnych i negatywnych, dramatycznych i tragicznych. Z Niemcami pojednanie stało się możliwe, a z wielkim słowiańskim narodem - nie. Lewica, zarówno gdy sprawowała rządy, jak i wtedy, gdy była w opozycji, nie odważyła się zaproponować Rosji pojednania, ponieważ bała się oskarżeń prawicy o służalczość, agenturalność i inne bzdury, zaś prawica była i jest więźniem mesjanistycznych ambicji. Już wkrótce w Polsce władzę obejmie prawica. Czy będzie dalej podążała tą błędną, a nawet obłędną drogą? Bronisław Komorowski we wspomnianym artykule mówi, że tak: "Nasz rząd wyznaczy w tym zakresie jasne priorytety. Nasza polityka wschodnia będzie ukierunkowana na poszerzenie obszaru obowiązywania zachodnich norm i standardów zarówno w postaci realnego wsparcia dokonywanych reform, jak i w wymiarze instytucjonalnym, czyli na rzecz "otwartych drzwi" przez NATO i UE". Zachodnie normy w kraju, w którym kilkaset lat trwało samodierżawije! Jeśli potraktować serio koncepcję przyszłego ministra, to będziemy mieć do czynienia z klasyczną polityką misyjną.
Czy ma ona przyszłość? Sądzę, że nie od rzeczy będzie przypomnienie wydarzenia, do którego doszło na przełomie lat 60. i 70. Od powstania Chińskiej Republiki Ludowej do pierwszych lat 70., kolejne administracje amerykańskie zajmowały wrogie stanowisko wobec chińskiej władzy komunistycznej. Przez wszystkie te lata, zwalczanie ChRL było jednym z głównych kanonów polityki USA. Ale w raporcie prezydenta o polityce zagranicznej z lutego 1970 roku, wzywano już do konkretnych rozmów z Chińczykami. Natomiast w raporcie z lutego 1971 roku znalazło się oświadczenie o gotowości nawiązania kontaktów i zapewniano Pekin, że Stany Zjednoczone nie żywią wobec Chin żadnych wrogich zamiarów. Oto fragment oświadczenia: "Jesteśmy gotowi do rozpoczęcia dialogu z Pekinem. Nie możemy zaakceptować chińskich doktryn ideologicznych, ani dążenia do hegemonii w Azji, ale też nie mamy zamiaru narzucać Chinom takiego miejsca w świecie, aby nie mogły realizować swoich pełnoprawnych interesów narodowych". Może ci polscy politycy, którzy są owładnięci ideą misyjną wobec Wschodu, wczytaliby się w ducha i literę tego oświadczenia? Henry Kissinger, wówczas doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego, tego samego roku udał się w pierwszą podróż do Pekinu. W 1979 roku oba państwa nawiązały stosunki dyplomatyczne.
Przypominam to ważne wydarzenie w polityce światowej, ponieważ inicjatorem zasadniczej zmiany polityki USA wobec ChRL był konserwatysta, zdeklarowany antykomunista, prezydent Richard Nixon. Kissinger skwitował tę zmianę polityki stwierdzeniem, że Ameryka wraca do Realpolitik (podkr. moje - MFR). Może nam też, w odniesieniu do Wschodu, przydałaby się Realpolitik? O potrzebie zmiany polityki USA wobec Chin byli też przekonani Demokraci, ale nie mieli odwagi uczynić pierwszego kroku w obawie, że Republikanie oskarżą ich o zdradę interesów narodowych. Antykomuniście Nixonowi, nikt uległości wobec komunistów nie mógł zarzucić.
Dziś polscy prawicowi politycy kroczą w awangardzie krzykaczy, że z Rosją trzeba postępować zdecydowanie, twardo. A jaką politykę będą prowadzili, gdy już obejmą rządy? Taką, jaką proponuje poseł Komorowski, czy też wezmą przykład z Nixona? Niczego nie można wykluczyć. Byłaby to świetna okazja do zaprezentowania się Europie, przede wszystkim Zachodniej, jako odpowiedzialna siła polityczna, która wie, że dobre stosunki z Rosją są gwarancją spokoju na wschodniej granicy Unii Europejskiej. A to sprawa niebagatelna. Byłaby to też okazja do uzasadnionej krytyki rządów lewicy, że prowadziły wobec Rosji politykę krótkowzroczną, bez wizji itp. Jeśli prawica w osobach braci Kaczyńskich, Tuska, a nawet Rokity, wybrałaby drogę Nixona, to pragmatyczny Putin z całą pewnością wyciągnie do nich dłoń. Nie sądzę, by z góry zakładał, że polska prawica nie może być jego partnerem.


Powrót do poprzedniej strony