Skąd sukces bliźniaków?
- Solidaryzm kontra liberalizm


Karol Modzelewski, wybitny historyk mediewista i lewicowy myśliciel polityczny, w zwięzłym eseju przedstawił wnikliwą charakterystykę genezy politycznego sukcesu PiS i jego koalicji („Chóry i pienia”, „Gazeta Wyborcza” 29-30.07.2006). W rezultacie transformacji ustrojowej, która znienacka i bez osłon wystawiła słabo konkurencyjną gospodarkę posocjalistyczną na rujnujący podmuch globalnej konkurencji rynkowej, powstało „głębokie pęknięcie kulturowe”, podział na „Polskę oświeconą i Polskę ludową” (nie mylić z PRL). Ta pierwsza skorzystała na transformacji i dobrze się czuje w demokracji, ta druga straciła pewność jutra, pracę i bezpieczeństwo socjalne, poczuła się okradziona, dosłownie i w przenośni, rozczarowana również do demokracji.
„Ludowa Polska” zawiodła się na wszystkich rządach, zawierzyła zatem partiom, które transformację i osłaniające ją reguły proceduralnej demokracji kontestowały, a przede wszystkim PiS, które obiecało przywrócić porządek i sprawiedliwość z bezceremonialnością szeryfa, bez cackania się, rewolucyjnie. „Polskę ludową – pisze Modzelewski – dzieli od Polski oświeconej szczelna bariera komunikacyjna, przez którą w jedną ani drugą stronę nie przenikają oceny, argumenty, informacje”. Dlatego PiS trzyma się mocno w sondażach, mimo i wbrew pogardliwej niechęci większości środowisk opiniotwórczych.
„Demokracja w Polsce jest zagrożona – konkluduje Modzelewski – bo brak jej tego, co stanowi główne źródło jej siły – poparcia obywateli”. Niezależnie od tego, czy przywódcy PiS świadomie zamierzyli zrobić z Polski państwo policyjne i autorytarne, „ich słowa i czyny krok za krokiem prowadzą w takim kierunku (...) ponieważ istnieje społeczne przyzwolenie dla takiej zmiany”. Diagnoza ta przekonująco porządkuje obraz rzeczywistości, choć w szczegółach wymagałaby dyskusji (vide: Bronisław Łagowski, „Patriotyczne branie za twarz”, „Przegląd” nr 32-33 br.). Potrzebuje też uzupełnienia w kilku co najmniej kwestiach. Uwaga pierwsza. Większość posolidarnościowych elit politycznych, po 1989 r. z łatwością wyrzekła się egalitarnych i wspólnotowych wartości pierwszej, spontanicznej i robotniczej „Solidarności”, nie tylko wskutek zafascynowania neoliberalizmem i wiary w dobroczynną moc niewidzialnej ręki rynku.
Samo doktrynerstwo ekonomiczne nie tłumaczy entuzjastycznego zwrotu ku restauracji prymitywnego i anachronicznego kapitalizmu, spychającego znaczną część masowej bazy ruchu w obszary społecznego wykluczenia. Czynnikiem dodatkowym i silnym był szczególny rodzaj antykomunizmu, nie tyle politycznego co ideologicznego, emocjonalnego, moralizatorskiego, przypominającego wyznanie wiary. Dla ludzi ogarniętych tą pasją, posocjalistyczna gospodarka niewarta była racjonalnej, zdroworozsądkowej oceny. Dlatego podmuch konkurencji wzmacniano presją administracyjną i fiskalną, a instytucje nie tylko gospodarcze, ale również socjalne, odziedziczone po Polsce Ludowej (często zresztą wywodzące się z dorobku II RP), traktowano pogardliwie i wrogo. SLD z oportunizmu też na to przystawał. Gdyby nie dramatycznie wysokie koszty, zburzono by warszawski Pałac Kultury i Nauki i jeszcze MDM na dodatek. Serio debatowano nad takimi pomysłami.
Inny model transformacji, oszczędzający socjalne bezpieczeństwo i miejsca pracy oraz rozkładający w czasie koszty przemiany, wymagałby aideologicznego pragmatyzmu, rzeczowego stosunku do posocjalistycznej spuścizny nie tylko gospodarczej i socjalnej, ale również kulturowej. Wymagałby też pamięci o tym, że antykomunizm ideologiczny, wojujący, kiepsko kojarzy się z demokracją; bliżej mu do gen. Pinocheta i senatora McCarthy’ego niż do Margaret Thatcher. Uwaga druga.
PiS posłużyło się kontestacją krzywd społecznych, zawinionych przez transformację, jedynie instrumentalnie. Pierwotnie stanowisko braci Kaczyńskich bazowało głównie na tradycji narodowej (Piłsudski i Polska AK!) oraz na generalnym odrzuceniu liberalnej demokracji na rzecz państwa silnego władzą wykonawczą i represyjną. Dopiero w rywalizacji z Donaldem Tuskiem skonfrontowano „Polskę solidarną” z „Polską liberalną”. Po sukcesie wyborczym, PiS skupiło się na konsolidacji władzy policyjnej i administracyjnej, po macoszemu traktując gospodarkę i sferę socjalną. Poza becikowym, „Polska ludowa” nie dostała nic. Wygląda na to, że PiS nie zamierza modyfikować prymitywnej kapitalistycznej restauracji, lecz jedynie roztoczy nad nią solidniejszy od poprzedniego parasol państwa autorytarnego i policyjnego, typu latynoskich nieliberalnych demokracji plebiscytarnych.
Do tego modelu dobrze pasują igrzyska, masowe lustracje, antykorupcyjne pokazówki, polowanie na kozła ofiarnego i inne wypróbowane metody trzymania oponentów w szachu i ogłupiania ogółu. Mędrzec chiński pouczał władcę: „chcesz nastraszyć wielką małpę, zarżnij małego koguta!”. Przymierze PiS z „Polską ludową” nie będzie zatem trwałe. Szanse Leppera są w tej dziedzinie lepsze; jest w swym prosocjalnym nastawieniu bardziej autentyczny. PiS za to będzie zdobywać przyczółki w Polsce „oświeconej”, urzędniczej, medialnej, nawet biznesowej; łatwiej ją i zastraszyć, i przekupić. Tak czy inaczej, pytanie, którym Modzelewski zamyka swoje rozważania: „Co będzie po PiS?”, nie jest błahe. Jest to pytanie o samookreślenie i kondycję szeroko pojętej centrolewicy.


Powrót do poprzedniej strony